22.02.2016

„Krew i stal” Jacek Łukawski

Gdy krew bohaterów zrosi Martwą Ziemię, stal będzie musiała dosięgnąć zdrajców. 


Sto pięćdziesiąt lat po powstaniu Martwej Ziemi z twierdzy granicznej wyrusza oddział żołnierzy, by wąskim przesmykiem przekroczyć zapomnianą krainę. W starym klasztorze u podnóża Smoczych Gór ukryte jest coś, co musi powrócić do królestwa, zanim Zasłona Martwej Ziemi pęknie i zaniknie. 
Silny oddział pod dowództwem Dartora, starego, zaprawionego w bojach oficera, wkracza w suche stepy, by zmierzyć się z demonami przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Prawdziwy cel misji zna tylko przysłany w ostatniej chwili przewodnik. Lecz nawet on – tajemniczy Arthorn – nie przypuszcza, jaki los przygotowali dla nich bogowie i jak krucha jest równowaga znanego im świata.
[opis wydawnictwa]

Choć fantastyki w księgarniach nie brakuje, ze świecą szukać porządnego fantasy w pełnym znaczeniu tego słowa - już nie mówiąc o takim z naszego ogródka, w którym królują przez lata hodowane przez czytelników drzewa, przyćmiewające nieco blask świeżych pędów. Jednak przyznam szczerze, że nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam tak dobry polski debiut w gatunku, wszak ostatnimi czasy namnożyło nam się grafomanów - a tu, niczym promień słońca rozpraszający żądnych krwi powrotników, pojawia się Jacek Łukawski z serią, która ma zadatki na wejście do kanonu. Ha! Serię, która zdecydowanie wnosi powiew świeżości, zaspokajając rosnący u miłośników polskiej fantastyki apetyt.

Jeśli niestraszne Wam machanie mieczem, krwawe bitwy, trudne przeprawy oraz ucieleśnienia najstarszych legend i bajd, Krew i stal będzie lekturą doskonałą. Toż to kwintesencja klasycznego fantasy, w które wsiąka się jak posoka w glebę! Nie dość, że z zapartym tchem śledzi się przygody bohaterów, to jeszcze po krótkiej chwili wydaje się, że dostaliśmy wybrakowany egzemplarz - chwila, chwila, gdzie te obiecane 400 stron? I czemu za oknem jest już ciemno?! Wrażenie oderwania od rzeczywistości tylko potęguje fakt, że książka stylizowana jest na język lekko archaizowany, często o przestawionym szyku zdania. Być może jest to ciężkie do przejścia w początkowych rozdziałach dla osób niewprawionych, wystarczy się jednak wkręcić, co wcale z trudnością nie przychodzi, by całkowicie ulec quasi-średniowiecznej atmosferze. 

W Krwi i stali zaczęłam się na poważnie zakochiwać, gdy zdałam sobie sprawę, że nie sposób spotkać na kartach tej powieści zachowań w stylu Legolasa nieprzejmującego się prawami fizyki - to książka, w której mimo występowania magii, wszystko trzyma się kupy, a nawet Arthorn nieraz dostanie w głowę, wykorzystując zapasy adrenaliny w normalnym zakresie (czyli nie będzie biegał przez tydzień jak kurczak z uciętym łbem). Nie można również zapomnieć o słowiańskiej mitologii - słowiańskiej mitologii! Coraz częściej znaleźć można historie nawiązujące do bóstw nordyckich czy celtyckich, a przecież my też mamy coś do zaoferowania, z czego Łukawski czerpie garściami i to ze świetnym efektem. Czytając, człowiek nabiera wrażenia, że słusznie powiedział zauważył autor słów cudze chwalicie, swego nie znacie.

Spotkałam się z opinią zarzucającą książce pozbawionych charakteru postaci i choć usiłowałam się doszukać argumentów skłaniających się ku tej tezie, szybko zaniechałam tych bezowocnych poszukiwań. Osobiście bardzo polubiłam głównych bohaterów, z których dwójka doskonale dopełniała Arthorna; a nawet sam czarny charakter, bufon, jakich mało, przypadł mi do gustu swoją kreacją. Wiele epizodycznych postaci również zapadło mi w pamięć i szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać kolejnego tomu, który rozwinie interesujące mnie wątki - bo jestem przekonana, że mając kolejne dwie części w planach, autor jeszcze zdąży nas zaskoczyć.

Rzadko zwracam uwagę na wydanie, tym razem jednak nie mogę się powstrzymać! Wydawnictwo stanęło na wysokości zadania, oddając nam w ręce książkę, która zachwyca nie tylko intrygującą okładką, ale również dopracowanym wnętrzem - poczynając od zdobnych inicjałów i powtórzeniem motywu pękającej ziemi na początku każdego rozdziału, a kończąc na ilustracjach na całych stronach nawiązujących do treści; nie brakuje również mapy świata wykreowanego przez Łukawskiego, do której samą przyjemnością było wracać podczas lektury. Więc jeśli jeszcze się wahacie, może fakt tej uczty dla zmysłów pomoże Wam podjąć decyzję.

Nie ma co ukrywać, jest to obowiązkowa lektura dla każdego fana dobrego fantasy, a już w szczególności takiego, który ceni sobie naszych rodzimych autorów. Będzie to też dobry start dla osób, które dotychczas raczej omijały ten gatunek - bo choć stylizacja może z początku niektórych odstraszyć, to lekkość pióra Łukawskiego pozwala nieść się przez kolejne strony powieści. Fabuła jest za to nieobliczalna i pomimo wiedzy o tym, że bohater jest w drodze, tak naprawdę nie sposób dojść do tego, co po tej drodze może go spotkać - nie ma co liczyć na przewidywalność, kiedy nawet nie ma się pomysłu na to, co znajdzie się w kolejnym rozdziale. Czytajcie, bo warto! Ja tymczasem idę się zaszyć w kącie, bo doszła do mnie smutna prawda, że trochę na drugi tom będę musiała jeszcze poczekać... ★★★★★★★★☆☆

Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non.