29.01.2016

„Miasto kości” Cassandra Clare

Zacznę od tego, że już od samego początku do słynnej serii pani Clare byłam mocno zdystansowana, szczególnie gdy zaczęły mnie atakować hasła pod tytułem paranormal romance czy też rekomendacja Stephanie Meyer, która, przykro mi to mówić, ale nie jest dla mnie żadnym autorytetem. Doszłam jednak do wniosku, że gdziekolwiek się nie obrócę, tam u wszystkich cykl ten dumnie stoi na półkach wraz z nieodłącznym towarzystwem zachwytów - stąd też aż nie wypadało się przyznawać, że książek tych w ogóle się nie zna. Wyczekiwałam cierpliwie w bibliotece na pierwszą część...


...i dostałam w ręce historię piętnastoletniej nowojorskiej dziewczyny, która podczas imprezy zauważa uzbrojonych wytatuowanych nastolatków grożących chłopakowi wątpliwej niewinności. Czy będzie zaskoczeniem, jeśli dodam, że nikt poza Clary sytuacji nie dostrzega? I jakby niezwykłym przypadkiem, zaraz po tym wydarzeniu matka dziewczyny zostaje porwana przez tajemniczego Valentine'a, a ona sama nawet nie zauważa kiedy wchodzi w świat Nocnych Łowców i staje się częścią wielkiej misji - uratowania matki, odzyskania magicznego Kielicha i pokonania ów Valentine'a.

Skończyłam lekturę i patrzę się z niedowierzaniem na niespecjalnie przyjemną grafikę na okładce Miasta kości. Jakim cudem ta seria sprawia, że nowi jej fani wyłażą jak grzyby po deszczu? Może jestem w jakiś sposób inna, ale zupełnie nie zrozumiałam fenomenu Darów Anioła, jak dla mnie jest to mało udane połączenie Zmierzchu oraz Harry'ego Pottera. Człowiek, który już w szkole zaczął otaczać się wianuszkiem wyznawców, postanawia wytępić tych nieczystej krwi. Któregoś dnia wszyscy są przekonani, że umiera, ale ten jednak wspaniałomyślnie wraca do gry i sieje grozę. Do tego dochodzi jeszcze nastolatka zakochana w młodzieńcu związanym ze światem, z którego obecności dotychczas nie zdawała sobie sprawy. Nie będę wspominać, że dziewczyna traci przytomność niemal w każdym rozdziale, budzi się w różnych miejscach, za każdym razem w jakiś tam sposób ubliżając swojemu wybawcy, dopóki nie da mu dojść do głosu, by wszystko cierpliwie wyjaśnił. Mogłabym tak długo, ale sądzę, że wszyscy już wiedzą, o co chodzi.

Generalnie książka jest okropnie przewidywalna i choć autorka chciała temu zapobiec, komplikując nieco koneksje rodzinne, to w dalszym ciągu czytelnik jest co najmniej dwa rozdziały przed bohaterką. Chciałabym móc powiedzieć, że jakakolwiek część mnie zaskoczyła, ale choć wysilam pamięć jak mogę, żadnej takiej sytuacji przypomnieć sobie nie jestem w stanie. Hej, Jace! Rzuciłam twoim wyjątkowym sztyletem w tamtego okropnego wilka i go w nim zostawiłam, mam nadzieję, że się nie gniewasz? Ależ oczywiście, że nie, jakże mógłbym się gniewać, przecież byśmy po niego nie wrócili. [Kilka rozdziałów później] Hej, Clary! Jestem wilkiem, w którego rzuciłaś sztyletem. Bardzo trafny rzut, gratuluję! O, a tu jest ten sztylet, masz, oddaję. Krótko mówiąc, zabiegi autorki polegają na zasadzie przygotuj wcześniej taką scenę, by później można było ją łatwo rozwiązać i wszystko pięknie ze sobą połączyć. Czyli na przykład Clary przez przypadek zapomni coś komuś oddać, a czym kilka stron dalej będzie mogła uwolnić się z potrzasku. Bądź też ktoś niecierpliwy zostanie w samochodzie, by później wyskoczyć jak Filip z konopi i wspaniałomyślnie uratować wszystkich. Nie mówię, że to jakoś bardzo źle, mnóstwo twórców stosuje taką taktykę - z tą jednak różnicą, że zazwyczaj nie jest to aż tak zauważalne i, nie oszukujmy się, przewidywalne.

Czy warto wspominać o bohaterach? Clary (w sumie czy to przypadek, że jej imię jest niemal identyczne z nazwiskiem autorki?) jest typową merysujką. Trafia do zupełnie innej rzeczywistości, czasem się buntując, czasem robiąc wielkie oczy, czasem ratując wszystkich pozostałych. Zdarza jej się wpadać na genialne pomysły, zauważać rzeczy, których inni nie dostrzegają, a z drugiej strony, jest zupełnie ślepa na miłość swojego przyjaciela. Nic nowego, że tak powiem. Ogólnie nic bym do niej nie miała, gdyby nie jedna scena - w której całkiem świadomie krzywdzi jednego z bohaterów, grając jego orientacją seksualną, co było zwyczajnym świństwem. Co do Jace'a - sarkastyczny, pewny siebie, a jednocześnie skrywający jakąś tajemnicę. O matulu, był tak bardzo schematyczny, że aż zęby bolą. Swoje zadanie spełnił jednak jak najlepiej - wszystkie fanki książek pani Clare są w nim zakochane. Nie chcę tu nikogo urazić, ale dla mnie jest to postać zwyczajnie irytująca - chociażby z tego względu, że wiernie spełnia swój stereotyp. 

Wspomnę jeszcze o postaciach dorosłych, które są zwyczajnie błahe i bez polotu. Bo zacznijmy od tego, że to nie są dorośli bohaterowie w dosłownym tego słowa znaczeniu - a przynajmniej nie na tle nastolatków, którzy ratują świat i zawsze znajdują wyjście z opresji, kiedy akurat jest na takowe zapotrzebowanie. Valentine również mnie nie przekonuje - po antagoniście spodziewałam się czegoś więcej, a tymczasem dostałam postać wyjątkowo jednoznaczną. Choć autorka w pewnym momencie próbowała zarówno bohaterów, jak i czytelnika zmylić co do jego intencji, osobiście nie odniosłam wrażenia, by naszły mnie jakiekolwiek wątpliwości.

Kończąc ten wywód, powiem tyle: to jest ciekawa książka, bo napisana jest stosunkowo dobrze i potrafi wciągnąć - ale na pewno nie osoby, które czegoś od literatury jednak wymagają. Jako wprawiony czytelnik, oczekiwałam przynajmniej cząstkowej oryginalności, a dostałam zlepek wszystkiego, co już wcześniej było. Co prawda, nie wiem, jak prezentują się kolejne tomy serii, ale po wymęczeniu pierwszej części raczej nie ciągnie mnie do następnych. Przy tym dobrze się bawić będzie czytelnik młody, bez dużych wymagań i który nie wyobraża sobie, by książka miała się skończyć źle. Mnie pani Clare niestety się nie udało zauroczyć.

★★★★☆☆☆☆☆☆