Pierwszy oficjalny miesiąc moich pomaturalnych wakacji (bo dwa tygodnie maja to nie jest jeszcze uczciwy miesiąc) zakończył się zaskakująco dobrze pod względem przeczytanych książek. Wiecie, jak to jest, człowiek ujarzmiał przez dłuższy czas jakieś opasłe tomisko i później ma wrażenie, że nic poza tymże tomiskiem nie czytał - aż w końcu patrzy na swoje notatki, porównuje daty... i nagle wychodzi, że w czerwcu skończył dziewięć książek. I to jakich!
Zdjęcie jest oszukane, ponieważ brakuje na nim zasadniczej lektury, owego tomiszcza, z którym zmierzałam się półtorej tygodnia (o matko, tylko półtorej tygodnia?!) - gdy ustawiałam książki kilka dni temu, nie sądziłam, że do końca czerwca uda mi się genialną, cudowną, jedyną w swoim rodzaju Drogę królów Sandersona skończyć. Teraz muszę się jakoś zebrać psychicznie, by napisać na jej cześć poemat, który ośmielę się nazwać recenzją.
Chyba nie muszę wspominać, że duma mnie rozpiera, głównie z trzech powodów.
Pierwszy, siedem na dziewięć książek okazało się perełkami. Nie porwała mnie Kossakowska, a Supernatural - tak, dobrze kojarzycie, na podstawie (mojego ukochanego) serialu - było w porządku, ale nic poza tym.
Drugi, jedna była w języku angielskim. Tak, to wyżej wspomniane Supernatural. (W ogóle miałam postanowienie, by każdego miesiąca wakacji czytać jedną książkę po angielsku, ale nie wiem, czy wyjdzie.)
Trzeci, wraz z Drogą królów wychodzi 4222 przeczytanych stron - czyli 141 dziennie!
Plany na lipiec? W dalszym ciągu zmniejszać stos książek do przeczytania (których w czerwcu przybyło do mnie dziesięć - nie mam nic na swoją obronę!).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz