„Czasem ludzie są piękni.
Nie z wyglądu.
Nie w tym, co mówią.
W tym, kim są.”
Poznajcie Eda Kennedy’ego – przeciętnego taksówkarza, kiepskiego karciarza, pechowca w miłości. Mieszka w ruderze na przedmieściach, dzieli się kawą ze swoim psem Odźwiernym i darzy uczuciem koleżankę Audrey. Jego życiem rządzą spokojna rutyna i brak perspektyw – do chwili, gdy pewnego dnia niechcący powstrzymuje napad na bank.
I wtedy pojawia się pierwszy as.
Wtedy Ed zostaje Posłańcem.
Tak oto wybrany, wędruje przez miasto, pomagając i cierpiąc (jeśli to konieczne), aż pozostanie już tylko jedno pytanie – kto stoi za jego misją?
[opis wydawnictwa]
O „Posłańcu” już słyszałam, jednak do tej pory była to raczej znajomość na zasadzie inna książka autora „Złodziejki książek”. Nie ukrywam, że poza charakterystyczną okładką i owym stwierdzeniu, nic więcej o powieści powiedzieć nie mogłam, nawet do końca nie wiedziałam, o czym tak właściwie jest. Nie planowałam czytania jej, wychodząc z założenia, że po takim sukcesie „Złodziejki” oraz postawionej przeze mnie poprzeczce, „Posłaniec” właściwie nie będzie mieć szans. I wtedy na scenę wchodzi Ed.
Miałam przeczytać rozdział przed snem, skończyło się na tym, że dopiero grubo po północy zdołałam odłożyć powieść na bok. Obudziłam się z samego rana i do południa książkę skończyłam.
Chyba nie trzeba niczego dopowiadać.
Nie chciałam robić porównań do „Złodziejki książek”, bo zdawałam sobie sprawę, że byłaby to nierówna rywalizacja, dwie zupełnie odmienne historie, dwa zupełnie różne gatunki. Nie mogę jednak przejść obojętnie obok nietypowego stylu Zusaka, który na swój sposób ujął mnie już wcześniej i który również znalazłam w jego starszej, przedzłodziejkowej powieści. Trzeba natomiast dodać jedno: różnice między książkami są, i to duże, w stylu z „Posłańca” zakochałam się już od pierwszego wersu:
„Napastnik jest beznadziejny.”
Pierwszoosobowa zdawkowa narracja przywodząca na myśl luźny potok myśli składających się z krótkich, pojedynczych zdań, często rozpoczynających się od nowego akapitu. Przeważnie bywa to irytujące, jednak w tym przypadku zabieg ten nadał niewiarygodnego tempa, rytmiki, z lepszym efektem oddawał istotę rzeczy. Ma w sobie także to coś, co sprawia, że nie można się oderwać od lektury - i to nie dlatego, że akurat akcja wywołuje szczególne napięcie, ale to właśnie sposób pisania sprawia, że pochłaniamy każde kolejne zdanie.
Choć sama akcja również robi swoje. Wraz z ubywaniem kolejnych stron, coraz bardziej wsiąkałam w historię Eda, nie do końca wierząc, że zostało jeszcze dwieście, sto, pięćdziesiąt, dwadzieścia stron. Miałam wrażenie, że autorowi nie starczy czasu, by wszystko wyjaśnić, tyle niedopowiedzeń, tyle zagadek, tyle niewiadomych. Rzadko się zdarza, by książka wciągała już od pierwszej strony. Jak widać, istnieją wyjątki.
Nie mogłam jednak złapać się czegoś, co dałoby mi pewny grunt pod nogami. Oczekiwałam powieści realistycznej, dostałam coś z lekką dozą mistyki. Nie, nie mam na myśli magii czy jakiejkolwiek nadnaturalności; to raczej swego rodzaju niepewność, z kim tak naprawdę gra autor i jakimi kartami. Czy to naprawdę Ed jest bohaterem, czy też - my, czytelnicy? Gdy ów nieszczęsny taksówkarz stoi z pistoletem w ręce wycelowanym w głowę drugiego człowieka, nagle odrywa się od swego świata i patrzy na nas. Czytelnik przestaje być biernym obserwatorem, zaczyna mieć nieprzyjemne wrażenie, że nie jest anonimowy, staje się współodpowiedzialny za to, co się dzieje na kartach powieści.
Lektura, choć lekkich tematów nie porusza, wcale ciężka nie jest, co zresztą widać po czasie czytania. Nie brak tu momentów wzruszeń, gdy w oczach stają łzy, a na twarzy wyrasta uśmiech. Książka pozostawia coś po sobie i wydaje mi się, że jest to kwestią indywidualną, jak odbierzemy przesłanie - bo można je interpretować na wiele różnych sposobów.
A można nie interpretować wcale i spędzić trochę czasu z naprawdę przyjemną powieścią, która wcale nie ujmuje „Złodziejce książek”. Jest po prostu inna.
★★★★★★★★★☆