Tak, dobrze przeczytaliście. Oto medyk, przeciwniczka wszelkiego New Adult, stroniąca od wszystkiego, co zostało zaszufladkowane do literatury młodzieżowej wraz z szumną informacją o kolejnym bestsellerze New York Timesa, jest świeżo po lekturze legendarnego Johna Greena w jeszcze bardziej legendarnej książce, która podbiła serca miliona zarówno nastolatków, jak i nieco starszych czytelników na całym świecie - Gwiazd naszych wina. Trzymając w dłoni stosunkowo ładną okładkę, muszę przyznać, że...
...ale najpierw potrzymam Was w niepewności, by tym, którzy jeszcze o tym tytule nie słyszeli, przybliżyć nieco zarys fabuły. A zatem poznajcie Hazel - zwykłą szesnastolatkę, która w wolnym czasie czyta na okrągło Cios udręki Petera van Houtena i ogląda America's Next Top Model. Niczym się nie wyróżnia od setek rówieśników - no, może tym drobnym szczegółem, że choruje na raka. Na jednym z nieprawdopodobnie nudnych spotkań grupy wsparcia, dziewczyna dostrzega na sobie wzrok nowego chłopaka - niejakiego Augustusa Watersa, który diametralnie odmienia życie Hazel. Wspólny taniec na granicy przepaści zwanej nowotworem, spełnianie ostatnich marzeń i śmiech przez łzy. „To nie jest książka o raku, bo książki o raku to lipa”, cytując van Houtena. Ale czy miał rację?
Trzymając w dłoni stosunkowo ładną okładkę, muszę przyznać, że jestem całkiem pozytywnie zaskoczona. Co prawda, nie rzucam wszystkiego na rzecz Greena, któremu po raz pierwszy udało się mnie czymś w tym gatunku zaskoczyć, jednak przyznaję - nie każde New Adult to schemat zamknięty w tragizm ze szczyptą cukierkowatości.
Historia dwójki młodych ludzi, którzy przez swój stan zdrowia powinni wywoływać litość i tym samym niecnie chwytać za serca przypadkowych czytelników (powinni, ale ku memu ogromnemu zdziwieniu to nie rak czyni z nich jednostki charyzmatyczne - choć pewnie podświadomie otrzymują jakąś tam taryfę ulgową), wywołuje uśmiech na twarzy. Można by pomyśleć, że para ta do złudzenia przypomina Shakespeare'owską tragedię, która w tym przypadku opiera się nie na złych nazwiskach, co chorobie. Tymczasem istotnie można zgodzić się z van Houtenem - ich miłość nie jest przyćmiewana przez niekontrolowanie dzielące się komórki. To uczucie bez żadnych ograniczeń. Brzmi tandetnie? Może i tak - ale ze wstydem przyznam, że gdzieś tam głęboko oczekiwałam zakończenia z Romea i Julii. Tymczasem nie uwierzycie, jednak moim największym zaskoczeniem było to, że książka skończyła się tak, jak to dzieje się w życiu. A to się ceni.
Bohaterowie są nadzwyczaj szczerzy w swoim zachowaniu i tym samym wiarygodni, nawet jeśli Hazel zdarzało się być niezwykle irytująca (czy jakakolwiek bohaterka w tym gatunku mnie kiedyś nie irytowała?) - ale niech mnie, przecież ja też nie byłam szesnastolatką idealną! Co prawda, powinnam rzucać książką o ściany, krzycząc z rozpaczy nad pewnymi przewidywalnymi zagraniami - a jak nie przewidywalnymi, to co najmniej powodującymi wznoszenie oczu ku niebu i tarmoszenie okładki wraz ze słowem przesada pojawiającym się na ustach - ale z drugiej strony.... cholera, Bonusy Rakowe.
Nie będzie niczym niezwykłym, gdy dodam, że autor ma dość lekkie pióro bez skłonności do daleko posuniętej kwiecistości (Pierwsza Zasada Bycia Pisarzem NA) - natomiast Gwiazd naszych wina można niejako traktować jako skarbnicę cytatów. Do pewnego momentu to jest całkiem interesująca zabawa w wyszukiwanie zdań, które z całą pewnością setki ludzi będą miały w ulubionych, ale w końcu to coelhizowanie zaczyna to być męczące. Ileż można wkładać w usta bohaterów kolejne Wielkie Zdania?
Podsumowując, mam nieco mieszane uczucia co do tej książki. Z jednej strony była miłym oderwaniem od rzeczywistości, dając nieco do myślenia, ale z drugiej, Green nie wyszedł zbytnio poza ramy swojego gatunku, wykorzystując trochę kiczowatych zagrań - i wybaczcie, ale zdanie o zakładaniu prezerwatywy zdmuchnęło bez pardonu ostatni płomyczek tlącej się nadziei (to jest wymagane w Stanach, by w scenach stosunku nieletnich wspominać o zabezpieczeniu? Jeśli tak, jako szanujący się autor próbowałabym oszukać cenzurę - albo przynajmniej z tych scen zrezygnować). Generalnie mogę polecić, bo jest to dobra książka, która zmusi do przemyśleń, a i miło można przy niej spędzić czas.
Tym razem wyjątkowo mam problem z oceną. Coraz częściej zaczynam sobie zdawać sprawę z tego, jak ciężko jest zamknąć ocenę książki w określonych ramach - bo z jednej strony siedem to za dużo, z drugiej sześć jednak za mało. Niech już stracę: ★★★★★★★☆☆☆