„Marcas z trudem wstrzymał oddech. Ból rozlewał się po jego tułowiu i kończynach, pulsował w piersi, lecz żołnierz mimo to leżał bez ruchu, siłą woli zmuszając ciało, by nie zdradziło go jeszcze przez chwilę.”
[pierwsze zdania książki]
W huku gromów i przy wtórze szkwału ważą się losy królestw po obu stronach Martwej Ziemi.
Arthornowi udaje się uciec z zamku opanowanego przez zdrajców, lecz najgorsze dopiero przed nim. Wkrótce znów wyruszy ku Martwicy, tym razem bez przygotowania, drużyny i wbrew własnej woli. Jednocześnie stary Garhard stara się opanować sytuację w Wondettel. To zadanie tym trudniejsze, że lord Auriss nie powiedział jeszcze ostatniego słowa – podobnie jak wysłannicy sił potężniejszych, niż przeczuwają najwięksi mędrcy. Impas, jak się wydaje, może przełamać tylko obecność księżniczki Azure, która jednak przepadła bez wieści. Co zrobi Arthorn, gdy ją odnajdzie? Czy zdoła nakłonić ją do powrotu? Ile zdecyduje się poświęcić dla królestwa?
Mroczny cień Nife pochłania bezkresne stepy, czyha na sielskie Asnal Talath, sięga podziemnych Serc Dwargów i snuje się po pokładzie latającego okrętu. Wolno podąża ku granicy, za którą śpi niespokojne Wondettel.
[opis wydawnictwa]
Do drugich tomów debiutanckich powieści zawsze podchodzę z kołaczącym się w klatce piersiowej sercem - oto przecież trzymam w dłoni książkę, która kryje dalsze losy pokochanych przeze mnie bohaterów, na których poznanie przyszło mi czekać ponad rok. Jednocześnie do głosu dochodzą obawy, bo co, jeśli nie dorówna poprzedniczce, co, jeśli nie wciągnie mnie z taką samą siłą, nie oderwie od otaczającego świata, a jej lektura będzie udręką? Jednak w głębi duszy dochodzi do głosu myśl, że już sam fakt tego, że zdecydowałam się sięgnąć po kolejną część historii, bardzo dobrze o niej świadczy i autor z pewnością nie zawiedzie. I, ku uciesze intuicji, okazało się to prawdą.
Historia przybiera nieoczekiwany (choć, biorąc pod uwagę, że to wielotomowe klasyczne fantasy, to jak najbardziej oczekiwany) obrót; dotarcie do Wondettel staje się tylko początkiem kolejnej długiej wyprawy w poszukiwaniu Azure, królowej, którą jak najszybciej trzeba posadzić na tronie. Tylko co, jeśli okazuje się, że królowa jest rozkapryszoną, egoistyczną szlachcianką, z którą nie sposób dojść do porozumienia? A sytuacja dookoła zamiast ulegać jakiemukolwiek polepszeniu, tylko bardziej się pogarsza? Przygody Arthorna przywołują na myśl tylko jedno - cóż za ciężki los zgotował mu autor i aż strach myśleć, z czym będzie się jeszcze musiał zmierzyć na swojej drodze. Bo jedno trzeba przyznać: łatwo mu nie jest i nawet iluzoryczne dopełnienie nadanej mu misji przynosi tylko więcej problemów, niż je rozwiązuje.
Kraina Martwej Ziemi nie jest serią dla mięczaków - tutaj nie ma głaskania czytelnika po główce, podkładania mu pod nos gotowego streszczenia poprzedniego tomu, jesteśmy od razu wrzucani w wir wydarzeń, tak jakby między kolejnymi częściami nie było żadnej przerwy, żadnej granicy. Wyobraźcie sobie posiadać całą serię na półce, od początku do końca, i kilka wolnych dni; nic, tylko czytać jedną po drugiej, na kilkanaście długich godzin całkowicie zanurzyć się w wykreowanym przez Łukawskiego świecie, bez zbędnych przerywników, spowalniania akcji. Cudowna perspektywa i za to jak najbardziej autora cenię, nawet jeśli gdzieś cichutko w głębi serca palę się ze wstydu, że potrzebowałam kilku dobrych rozdziałów, by przypomnieć sobie, co tak naprawdę działo się wcześniej.
Drobnostki, które wcześniej ujęły mnie za serce, nadal są intensywnie eksploatowane w powieści; czyli w dalszym ciągu historia tętni duchem słowiańskich bóstw i na każdym kroku czekają nas nowe, (nie)spodziewane stwory, które więcej wywołują chyba sympatii niż trwogi - bo przecież to wszystko takie rodzime, swojskie, takie nasze. W dalszym ciągu Arthorn jak dostaje w głowę, to dostaje w głowę, o żadnej nadludzkiej wytrzymałości i machaniu mieczem z pogubionymi wnętrznościami mowy być nie może (nikt istnienia smoków czy magii nie kwestionuje, ale gdy bohater, najzwyklejszy przedstawiciel gatunku ludzkiego zachowuje się niezgodnie z prawami fizyki, czytelnik zaraz marszczy brwi). I w dalszym ciągu autor nie szuka łatwych rozwiązań, szczęśliwych zakończeń - a nawet, gdy takie mają miejsce, to okazują się być efektem misternie ułożonych planów.
To, czego pisarzowi zdecydowanie odmówić nie można, to niewiarygodnie lekkie pióro i, co ważniejsze, umiejętności sprawnego z niego korzystania; bo wciągać może nawet tanie kioskowe romansidło, grunt to zrobić z tego pożytek. Pewnie nigdy się nie dowiem, czy autorowi przychodzi to z łatwością, czy też ślęczy nad danym fragmentem godzinami, dopieszczając go co do najmniejszego spójnika - i w gruncie rzeczy każda z tych dwóch opcji byłaby dla mnie powodem do oddania hołdu - jednak gdy widzę ciągłe sprawne przeskakiwanie z jednego skrajnego stylu w inny, nie sposób się nie zakochać. Wyobraźcie sobie, że nawet bez opisu postaci możecie spokojnie dojść do tego, jak ów osobnik wygląda, kim jest, jakie ma pobudki - tylko bazując na formie jego wypowiadania się. Tego nie da się opisać, to trzeba poczuć na własnej skórze.
Czy ktoś jeszcze lubi ręcznie robić luźne notatki na temat świeżo przeczytanej książki, nieważne, czy to chyboczący pociąg, czy chwila przy gorącej herbacie? |
Największym i prawdopodobnie jedynym minusem książki jest jej objętość - jest zwyczajnie za krótka. I to nawet nie w kontekście tego, że po prostu zbyt szybko się kończy (a jest to bardzo, bardzo przykre!), jednak dlatego że sporo wątków na tym ucierpiało, co widać szczególnie pod koniec. O ile z początku towarzyszymy bohaterom przy każdym kroku, im dalej, tym więcej zostaje pominięte, tym więcej autor przeskakuje; może z presji czasu, może doszedł do wniosku, że nie są to wątki istotne. Mimo wszystko czytelnik traci nieco orientację, nie do końca wie, na czym stoi - bo nagle ze strony na stronę postaci pojawiają się w zupełnie innym miejscu, o innym czasie, w diametralnie odmiennej sytuacji. Nie jest to zabieg obcy, więc spokojnie czeka się na wplatane w międzyczasie wyjaśnienia czy retrospekcje; są one jednak zbyt okrojone, by zaspokoić ciekawość. Dzieje się to, rzecz jasna, na korzyść akcji, która pod koniec rusza z kopyta, by, już typowo, zostawić nas w najbardziej kulminacyjnym momencie z milionem pytań na ustach.
To, że tom ten jest stosunkowo krótki, a styl autora nie pozwala na oderwanie się od lektury, wiąże się z jeszcze jednym aspektem - czytelnik fizycznie bardzo mało czasu spędza z bohaterami, co odbija się na kolejnej części; biorąc pod uwagę roczną przerwę, niewiele pamięta się z lektury, którą pochłonęło się za jednym zamachem. Dotyczy to oczywiście tylko tych, którzy dalsze tomy czytają wraz z ich ukazaniem się - bo ci, którzy, jak już wcześniej zostaje wspomniane, wezmą się naraz za całą serię, z pewnością to docenią. Jeśli jednak ktoś miałby wahać się z decyzją rozpoczęcia przygody z Łukawskim, bazując na tej właśnie niedogodności, nie warto brać jej szczególnie pod uwagę - to typowe problemy ludzi, którzy zamiast, jak Pan przykazał, rozkoszować się lekturą przez kilka dni, wolą ją pochłonąć na raz i później narzekać, że niewiele z niej pamiętają.
Mimo wszystko, historia jest jak najbardziej godna polecenia i już teraz z niecierpliwością czekam na kolejną część (przed którą prawdopodobnie zrobię sobie maraton z poprzednimi, a co!).
★★★★★★★★☆☆
★★★★★★★★☆☆
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Sine Qua Non.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz