10.10.2017

Elantris || Brandon Sanderson

Są tacy pisarze, których nie trzeba nikomu przedstawiać, a samo ich nazwisko na okładce gwarantuje, że o danej książce jeszcze długo, długo nie będziemy w stanie zapomnieć. Twórcy, którzy z każdą powieścią zaskakują nawet najbardziej wyprawionych w boju i przygotowanych na najbardziej odbiegające od schematów historie czytelników, pozostawiając ich po zakończonej lekturze z wyrazem zdumienia i niedowierzania na twarzy. Autorzy, w których wyobraźni dzieją się rzeczy tak niewiarygodne, że aż niemożliwe, by stał za nimi jeden i ten sam człowiek. Nie musiałam zaczynać książki, by wiedzieć, że kolejna powieść Sandersona zwyczajnie mnie zachwyci.


Budzisz się rano, spoglądasz z wyrazem przejmującej troski na niegdyś piękne miasto, którego upadek niezmiennie od dziesięciu lat obserwujesz zza okna. Jesteś całkiem przekonany, że nawet z tej odległości, nawet mimo wysokich murów otaczających Elantris, możesz dostrzec snujących się w obszarpanych szatach nieszczęśników wyrwanych z życia przez bezlitosny Shaod. Martwi, ale wciąż żywi, ich serce nie bije, rany się nie regenerują, jednak stale, nieprzerwanie odczuwają głód, którego żaden posiłek nie jest w stanie zaspokoić; niekończące się cierpienie, na które nie ma lekarstwa. Poruszony tą myślą, starasz się zignorować złe samopoczucie towarzyszące od kiedy tylko otworzyłeś oczy. Gdy krzyk służącego wchodzącego do twojej komnaty zaczyna wypełniać zamek, spojrzenie w lustro jest tylko formalnością - tak, książę Raodenie, dołączyłeś do elantryjczyków. Tymczasem zza oceanu przybywa do ciebie twoja ukochana Sarene, nieświadoma jeszcze, że przyjdzie jej wejść w związek małżeński z nieboszczykiem. Kobieta jednak nie daje się przekonać bajką o nagłej śmierci księcia i na własną rękę zaczyna prowadzić śledztwo, jednocześnie broniąc Arelon przed Hrathenem, fjordeńskim kapłanem przybywającym w celu nawrócenia narodu na jedyną słuszną religię. I nawet ty, Raodenie, nie zdajesz sobie sprawy, jak straszne konsekwencje wynikną, jeśli Hrathenowi nie uda się to w ciągu trzech miesięcy.

Czytelniku, jeśli sądzisz, że natkniesz się w Elantris na jakieś schematy, proste zagrania i niewyszukane rozwiązania, jesteś w błędzie. Jeśli w takim razie uważasz, że skoro nie jest ona taka typowa, to na pewno stylistycznie musi być nie do przejścia dla przeciętnego Kowalskiego, również się mylisz. To jeszcze zaryzykujesz stwierdzeniem, że skoro tak, to może bohaterowie będą drewniani, których nie sposób polubić. I tutaj zaskoczę. Jednocześnie ze złośliwym uśmieszkiem dodam: a czy wiesz, że to debiut? - i bez słowa zostawię cię w pomieszczeniu sam na sam z czerwono-białą cegiełką.

Sama nie wiem, co u Sandersona urzeka mnie bardziej. Czy jest to stworzony od podstaw świat, dopieszczony najdrobniejszymi detalami i obszernym systemem magii? A może historia, od której nie sposób się oderwać, która zaskakuje na każdym kroku i co chwilę udowadnia nam, jak łatwo daliśmy się zapędzić w kozi róg? Czy też wyjątkowe postaci, do których nie sposób nie czuć sympatii oraz których nie da się jednoznacznie podzielić na tych dobrych i złych? Bo w tej kwestii trzeba zdecydowanie oddać honor autorowi - w świecie, którym z lubością zajmujemy się szufladkowaniem ludzi, Sanderson pokazuje, że nie ma czegoś takiego jak dobro i zło. Nie raz może się okazać, że pobudki nawet największego wroga mogą być czystsze od tych, którymi kierują się nasi bohaterowie.

Choć o każdym elemencie mogłabym pisać godzinami to jednak tym, co czyni Elantris wyjątkowym, są właśnie postaci. Znacie to uczucie, gdy czytając powieść pisaną z perspektywy każdego z trzech bohaterów, nie możecie się zdecydować, który wątek lubicie bardziej, którego bardziej wyczekujecie? Pokochałam wszystkich, Raodena, Serene oraz Hrathena, jednych od pierwszego wejrzenia, innych dopiero po czasie. Pełni charyzmy, inteligencji i sprytu - choć żadna z tych cech nie miałaby żadnego znaczenia, gdyby nie postaci drugoplanowe, które są nie mniej porządnie ulepione z krwi i kości. Główni bohaterowie są ważni, ale to kreacja ich z pozoru mniej istotnych towarzyszy naprawdę świadczy o wartości powieści. W końcu, kim byłby Frodo bez swojej Drużyny?

I w ten też sposób zanurzamy się w książce bez reszty. Śledzimy kolejne poczynania Raodena stawiającego pierwsze kroki w Elantris, odkrywając powoli jego tajemnice, dopingujemy Serene w grach słownych z kapłanem z Fjordenu i próbach nauczenia dam dworu szermierki (każde zadanie nie mniej trudne!), uważnie przypatrujemy się Hrathenowi - aż nagle docieramy do posłowia. Ale jak to, już? Kiedy zdążyliśmy pochłonąć takie tomisko?! Wszak Sanderson jest mistrzem tworzenia niewiarygodnych cegieł, które ostatecznie zawsze okazują się zbyt krótkie.

Zdecydowanie jest to lektura obowiązkowa dla każdego fana fantastyki, który szuka czegoś więcej. Ale nie tylko - to także historia pełna wyrazistych bohaterów i niezwykłych relacji międzyludzkich w świecie dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach. To szósta, ale dziwnym trafem pierwsza zrecenzowana przeze mnie książka Sandersona, więc nie omieszkam zaapelować: czytajcie tego autora! Bo gdy raz zaczniecie, już nigdy nie spojrzycie na fantastykę tak samo.

★★★★★★★★★







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz