12.11.2017

Słowa Światłości || Brandon Sanderson




Znacie to uczucie, kiedy widzicie w księgarni naprawdę olbrzymią książkę, która prawdopodobnie w ogóle nie zmieściłaby wam się do plecaka, gdyby naszła was taka irracjonalna ochota, by pójść z nią do kasy, głaszczecie jej grzbiet, wertujecie kartki i znikąd pojawia się w świadomości myśl: Będę mieć tę powieść. Nie jest to jednak pokusa, która każe wam od razu książkę zakupić, nic z tych rzeczy. To prawdziwe pragnienie, które czujecie w głębi siebie, że musicie je dopiero wypielęgnować, by naprawdę przygotować się na zetknięcie z historią, która, w zasadzie, nie wiecie nawet, o czym jest - ale jesteście przekonani, że was zachwyci.


Tak miałam właśnie z serią Archiwum Burzowego Światła. Na Drogę Królów po raz pierwszy natknęłam się jakieś trzy lata temu, gdy zachwycona, a jednocześnie przerażona grubością, przekładałam ją z ręki do ręki, oglądając z każdej strony i wdychając zapach tysiąca świeżo wydrukowanych stron. Zakochałam się, ale nie był to ten okres w moim życiu, w którym kupowałam książki - wiedziałam jednak, że tę serię będę chciała mieć na półce. Więc czekałam na okazję.

Okazja trafiła się w Święta 2015 roku, kiedy rodzina poprosiła o sugestię, co chciałabym znaleźć pod choinką - bo że książki, to temu się nikt nie dziwił. Wtedy, raczkując w blogowym świecie, przypomniałam sobie o serii, która tak zaprzątała mi swego czasu myśli. I tym też sposobem na mojej półce wylądowały dwa pierwsze tomy Archiwum. Była to jednak klasa maturalna, a że wtedy głównie czytałam w autobusie, Droga Królów nie była specjalnie dobrym wyborem, więc cierpliwie czekała na wakacje. 

I wtedy nadszedł jej czas. Tak, jak się spodziewałam, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Książki napisanej z takim rozmachem nie czytałam jeszcze nigdy wcześniej i od tamtej pory moje oczekiwania względem fantastyki skoczyły znacząco do góry; tym też sposobem otwarła się moja droga do prozy Sandersona. 

Musiał minąć jednak rok i pięć innych książek z cosmere, bym wróciła do serii-matki. Po Słowa Światłości nie sięgałam wcześniej z tej prostej obawy, że do premiery trzeciego tomu była jeszcze długa droga i w tym czasie pewnie większość wątków uleciałaby mi z pamięci. I to była dobra decyzja. Tydzień odcięcia od świata, zanurzona w rzeczywistości Rosharu, czułam, jakbym wróciła do starych dobrych znajomych. Przypomniałam sobie, za co pokochałam Kaladina, oglądałam rysunki Shallan, śledziłam losy Dalinara i Adolina, zaniepokoiłam się o Jasnah i, jak zwykle, oddałam serce Trefnisiowi, kiwając się w rytm granej przez niego muzyki (i niech ktoś mi spróbuje powiedzieć, że nie da się jej oddać za pomocą literatury!). Świat stworzony przez Sandersona jest tak bogaty, że tworząc jego obraz w wyobraźni, nie sposób się go pozbyć - wiedziałam, że sporo rzeczy w ciągu roku zapomniałam, ale wystarczyło pierwsze kilka rozdziałów, by całość stanęła mi przed oczami. I choć cegła to niewiarygodna, bo, bagatela, niemal tysiąc stron, po jej skończeniu czuję ogromny niedosyt.

Nie, to nie jest recenzja. To krótka refleksja nad tym, jak kocham twórczość Sandersona i jak bez sensu zawsze o niej opowiadam - bo słuchając siebie, czasem mam wrażenie, że tylko zniechęcam ludzi do sięgnięcia po niego (przepraszam, ale mogłabyś mówić bardziej składnie?). 

Kto też czeka z niecierpliwością na Dawcę Przysięgi? ♥

★★★★★★★★★★ 
(z wykrzyknikiem i przytupem)

Za książkę dziękuję mojemu nie do końca działającemu poprawnie zdrowemu rozsądkowi, który zamiast dawać mi do zrozumienia, że powinnam siedzieć w domu, każe mi chodzić do księgarni i znajdować tysiące tytułów, na które chcę wydać pieniądze. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz